- Małgosia, napiszesz coś o warsztatach, dobrze?- rzekła na próbie chóru Tereska.
- Ale ja…, no nie wiem, … może ktoś inny. Ja na pewno nie dam rady, nie potrafię - odpowiedziałam.
Hmm. Klamka jednak zapadła. To był mój szósty wyjazd, więc się tym razem nie wymigałam.
Tylko jak to było po kolei? Im bardziej oddalamy się od wydarzeń, tym bardziej szczegóły umykają. Na szczęcie wrażenia i emocje pozostają nienaruszone: BYŁO SUPER! - jak zwykle zresztą.
Warsztaty to czas intensywnej pracy nad nowymi utworami, emisją głosu itp. Ale to również czas oderwania się od codziennej rzeczywistości. I sama zmiana miejsca (Dziwnów) mimo nie zawsze wczasowej pogody odpręża. Ponieważ to ponad 100 km od Szczecina, trzeba się tam jakoś dostać. Jak zwykle przed wyjazdem jest akcja liczenia chóralnych kierowców z samochodami oraz „wolnych dusz” do upakowania w tychże autkach. Trochę z tym gimnastyki, zwłaszcza, że nie o same „dusze” tu chodzi, ale także o ich bagaże. No bo kreacja i klapki z ekwipunkiem na plażę, kreacja na próby, kreacja i szpilki na sobotnią biesiadę… Nie, nie. Nic z tych rzeczy. Stanowimy normalny gatunek ludzi. Największy bagaż to sprzęt potrzebny do prób i jedzonko, bo żywimy się samodzielnie. Ewentualnie mały jasiek pod głowę, bo poduszki oferowane przez ośrodek stawiają śpiących do pionu.
Nasze warsztaty zawsze rozpoczynają się w piątek. Dla pracujących to wyzwanie organizacyjne i czasem potrzeba skrócenia godzin pracy, by około 16.30-17.30 wyjechać z domu i dotrzeć do Dziwnowa przed 19.00. Krótki rekonesans po „starych śmieciach” i właśnie o 19.00 zaczynamy pierwszą próbę. Ten dzień był czasem powtórek. Zapewne by się „rozkręcić”, ale też chyba z uwagi na mniejszy skład śpiewaków w tym dniu. W sobotę dotarli pozostali uczestnicy i ruszyliśmy „pełną parą” z nowymi utworami. Nasz dyrygent Krzyś tym razem do pomocy zaprosił Emila, tenora organistę, który pracował z panami oraz Agnieszkę - bajeczny sopran, urzekającą swym lekkim głosem panie. Nie było lekko. Nowy utwór i prawie od razu próbowanie solo. Mimo, że znamy się w chórze „jak łyse konie” to stresik jest. No bo głupio tak fałszować przy kilku, kilkunastu osobach. Ale o to chodzi! Właśnie teraz można sobie „pofałszować” i właśnie teraz, będąc świadomym swych błędów, poprawić je. Niektórzy „chwytają w lot”, inni potrzebują więcej czasu, ale stanowimy zespół i musimy być cierpliwi, by zespół ten przynosił pożądane owoce, czyli radość śpiewania dla nas i radość słuchania dla innych, a jako chór parafialny sprawiać, by inni słuchając naszego śpiewu, nieśli swą modlitwę do Boga. Mamy takie motto-modlitwę, którą odmawiamy przed każdą próbą, byśmy traktowali siebie jako przezroczyste narzędzie Pana. Proszę bardzo. Mogę być przezroczystym narzędziem, nie szukającym poklasku, ale i tak sprawia mi to olbrzymią radość i satysfakcję.
Wracając do warsztatów: zwyczajem jest wspólne biesiadowanie na koniec sobotnich zmagań. Na dłuuugi stół wystawiamy wszystko, co przywieźliśmy ze swych domów. Najczęściej są to sałatki wszelkiej maści, wędliny, domowy smalec, ciasta, owoce. Jak już napełnimy nasze brzuszki tą wybuchową mieszanką, zaczynają się zmagania dla naszego umysłu, czyli gry i zabawy przygotowane przez uczestników (kolejny raz ukłony dla Marka). Dzielimy się na kilka drużyn, które walczą zawzięcie o palmę zwycięstwa, rozwiązując zadania słownie, śpiewająco lub ruchowo. Kupa śmiechu i zabawy. Naszą ulubioną formą spędzania tego wieczoru stały się również kalambury. Pisane lub rysowane. Przy okazji poznaliśmy ukryte „talenty” naszych chórzystów. Sporo czasu zajęło nam rozszyfrowanie na rysunku domowego zwierzęcia, które przypominając pierwotnie kurę okazało się koniem.
Niedziela to czas trochę bardziej leniwy. Można dłużej pospać (lub podreptać/pobiegać wzdłuż plaży), by o 9.00 wziąć udział we Mszy św. w pobliskim kościele, a potem podojadać smakołyki z wieczornej biesiady podczas wspólnego śniadania. Później kolejne próby, już wspólne, łączące niezbyt pięknie brzmiące pojedynczo głosy w całość. Dopiero razem stanowią spójną harmonię. I to jest w muzyce chóralnej piękne. To współbrzmienie wszystkich głosów. No tak. Tyle teoria. Nasze współbrzmienie, niestety, jeszcze się trochę rozjeżdża. To było m.in. powodem, że Krzyś nas „usynowił”. To znaczy został naszym tatatatatą. Tyle razy dla czystości melodii musieliśmy zamiast tekstu śpiewać „ta, ta, ta, ta” lub „ma, ma, ma ma”, że poznaliśmy „nowych rodziców”.
Przed odjazdem, na zakończenie warsztatów, daliśmy tradycyjnie mały koncert dla naszych gości, czyli rodzin, które przyjechały z niektórymi uczestnikami. Potem brawa, podziękowania dla dyrygentów i tych, którzy włożyli największy trud w przygotowanie warsztatów (np. Marek i Tereska, wybrana ponownie na prezesa chóru). Kto nie zdążył przywitać się z morzem, mógł to zrobić przed odjazdem. Akurat zrobiła się piękna, słoneczna pogoda. Chociaż okazji do sprawdzenia czy piasek leży w tym samym miejscu co wiosną było sporo. Już pierwszego wieczoru w piątek, po próbie, kilka osób przywitało się z Bałtykiem. Najlepiej było spróbować wyłączyć latarki i przyzwyczajając wzrok do ciemności, odkrywać na nowo to zaczarowane miejsce. Stopniowo wiele rzeczy można było odróżnić: brzeg plaży, białe grzywy kotłujących się fal, połyskujące w oddali światła statków lub główek wejścia do portu i rozgwieżdżone niebo. Cudnie…
Małgosia S.